top of page

Lara

Schroniskowa Sierota

Lara, Larkinek,   Larson, Larita, Halinka, Tchurzyńska, Cwaniara, Wandzia, Piza...

Adoptowana w styczniu 2012...

 

Pojechałam do schroniska adoptować pręgowaną amstaffkę a wróciłam z wypłoszem. 

Na miejscu, zostałam zaprowadzona do pomieszczania w którym siedziało dużo psich sierot, wszystkie do mnie podbiegły. Brudnymi łapkami zostawiały brązowe ślady na moich spodniach i nowych butach.
W kąciku siedziała ona. Przerażona, nie patrzyła na nikogo, nie oddychała, nie istniała...
Przedarłam się przez tłum chcących się stąd wydostać psów, dla mnie istniała tylko ona, przerażona sierota, która chciała umrzeć. Wziąwszy ją na ręce poczułam jak się spina, cała drętwieje, tak jak ją sobie na rękach ułożyłam tak siedziała mimo, że było jej niewygodnie. 
Białego futerka w ogóle nie było widać, było żółte. Reszta ciała kolorystycznie była podoba do tego co miałam na spodniach i na rękach. Śmierdziała okropnie, ale dla mnie to nie miało znaczenia.
Ważne było, że mogę zabrać ją do domu.
Podobno wielu chętnych chciało adoptować Trini i całe szczęście, że ona poczekała na mnie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie wiadomo co się z nią działo wcześniej. Jedno jest pewne, pewna laska znalazła przywiązany do drzewa cały miot psich bachorków. Zabrała je do przlecznicowej piwnicy zwanej przytuliskiem i szukała im domów. W między czasie okazało się, że mają coś z border collie. Podobno sylwestra spędziły w lesie, podobno jedno tuż po odnalezieniu z lęku uciekło i popełniło samobójstwo.
 
To co przywiozłam do domu to była kulka nieszczęścia, trzęsąca się w kocyku, który mi tam dali. A ów kocyk śmierdział bardziej niż pies. Ten pies, myślę nie raz chciał uciec od życia jakie go spotkało, przerażanie, strach w każdej formie i wielki ból życia - tym była Trini. Nazwana jeszcze w drodze do domu Larą. 
Położyłam w pokoju zawiniątko i zaczęłam szybko pozbywać się koca, a tam pies mi sra na środku pokoju. Pomyślałam sobie - niezły z niej gagatek, kupą się z rodziną wita. 
 
Nasze początki to było oswajanie się z psem, który na zewnątrz bał się wszystkiego. W domu, wybitnie szybko poczuła się pewnie, szybko zaczęła rozrabiać, niszczyć i sikać na legowiska. Zaufała mi momentalnie, domagała się głaskania, przytulania i zabaw.
Spacery to był koszmar. Obie nie wiedziałyśmy jak sobie z tym radzić, ale towarzyszyła nam Ruda, która powoli uczyła Larę życia w mieście. Nie było łatwo. Spadający liść z drzewa był zagrożeniem życia
a ratować należało się ślepą ucieczką, ludzie, psy, dźwięki, dzieci, parasol itp. Wiele rzeczy powodowało w Larzę głuchy lęk. 
 
W swoim życiu Lara zaliczyła dwie ucieczki, które nie trwały dłużej niż 5 minut. Była wówczas pod opieką mojej mamy. Ale zawsze ratowana przeze mnie z opresji wracała szczęśliwie do domu.
Mi też uciekała, ale ja ją goniłam. Kiedy ona uciekała, mówiłam, sobie, że bez suki do domu nie wrócę. Zwiedziłam wtedy w dość szybki sposób dzielnicę w której mieszkałam, z czasem poznałam zakamarki w których czaiła się ciemność.
Adrenalina powodowała, że zawsze w dzikim biegu wyprzedzałam psa, panicznym darciem ryja powodowałam, że się zatrzymywała, rzucałam się na nią z bluzą czy kurtką. Nigdy bym nie wróciła bez Lary do domu.
 
Szukając dla psa po przejściach pomocy zaczęłam spotykać się z behawiorystami. Żaden nie podołał wyzwaniu. Jedni chcieli wyłącznie kasy, inny chcieli wrzucić psa do klatki, jeszcze inni dysponowali narzędziami, które byłby dla mnie nie do przyjęcia. 
Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Znalazłam kurs, wzięłam kredyt i zdobyłam odpowiedni papier mówiący o mojej wiedzy i doświadczeniu w szkoleniu psów. 
 
Półtora roku trwała walka o przywrócenie Lary społeczeństwu. Z wieloma rzeczami sobie nie radziłam,
z innymi radziłam sobie doskonale, jeszcze inne trzeba było przepracować na kursach grupowych. 
Praca, socjalizacja, praca, socjalizacja... i tak do zarzygu, przez półtora roku! Do tego karmie psa z ręki, bo inaczej nic by nie zjadła. Z czasem odstawiałam ją od siebie stawiając miskę z jedzeniem przed psem, co jakoś czas ją tylko dokarmiałam.
 
Lara, to typ psa, który potrzebuje socjalizacji do końca życia. 
Wiele rzeczy szybko z jej małej główki wyparowuje a potem zdziwienie i wielkie oczy, bo zapomniała
i znów się boi. 
Ten pies nauczył mnie w bardzo krótkim czasie cierpliwości, takiej jakiej życie nigdy nie byłoby w stanie nauczyć człowieka. Wraz z pojawieniem się jej w moim życiu nastała światłość mimo, że życie Larki było szare dopóki nie uzyskała wewnętrznej równowagi. 

Nadal bywa pizdowata. Mimo iż żyjemy razem ponad 3 lata wiele rzeczy wciąż Larę zadziwia. Kaptur na głowie,  szczoteczka do zębów w ustach, wystarczy krzywo stanąć i już pies szczeka i warczy. Głupia, doskonale wie, że to ja, ale coś w tej kolorowej, pustej główce nakazuje się tak a nie inaczej zachowywać.
 
Bywa kapryśna. Wieloma rzeczami gardzi, brzydzi się lub po prostu nie ma ochoty czegoś zrobić. 
 
Na spacerach przyklejona do mojej nogi musi czuć bliskość, inaczej czuje się bardzo niepewnie. 
Kochana sierota, która mogłaby żyć wyłącznie powietrzem, które wydycham. Tak bardzo wpatrzona
w swojego wybawcę, że cały świat mógłby nie istnieć. 
 
Larka uwielbia nasze rytualne, poranne i wieczorne mizianki, wówczas dałaby się zagłaskać na śmierć. Sypia zwinięta w kłębuszek w nogach lub obok łóżka. Zawsze czujna gdy wstaję, musi pilnować bym daleko sama nie poszła. 
Uwielbia swoją piłkę zębuszkę i myślę, że za nią oddała by wiele, ale nie wszystko ;)

Obie nauczyłyśmy się ze sobą żyć i obie nie wyobrażamy sobie życia bez siebie! 

bottom of page